16 grudnia 2016

Przygód ciąg dalszy

Tak więc po pożegnaniu chłopaków i odczekaniu kilku dni na wiatr ruszyłem w stronę La Palmy. Chciałem wystartować rano. Prognoza pogody zapowiadała 5-6 knt wiatru. Uznałem, że to wystarczająco, żeby popchnąć jacht pod wiatr. Wedle moich ostrożnych wyliczeń dotarcie do Santa Cruz de La Palma zajmie mi około 35 godzin. Wiedziałem, że zwłaszcza przy brzegach wyspy występuje niewielki prąd morski około 1knt. Niewielki relatywnie, bo gdy się płynie jachtem, który nie lubi pod wiatr i są słabowiatrowe warunki, zaczyna mieć istotny wpływ na COG - czyli prędkość nad dnem. Początkowo nie dało się jakoś szczególnie odczuć tego prądu. Powoli, bo powoli zbliżałem się do połowy odległości z portu do północnego półwyspu. Przepłynąłem bardzo blisko zakotwiczonych platformy i statku wiertniczego, kiedy ktoś zaczął do mnie krzyczeć. Tak, Polacy są wszędzie. Paru członków załogi ubranych w pomarańczowe kombinezony krzyczało i machało do mnie z pokładu. Myślę, że widok jachtu z polską banderą musiał być miłym akcentem w ich monotonnym pokładowym życiu.
Zaczyna się robić ciemno, a jak przyspawany tkwię praktycznie w tym samym miejscu, platformy zdają się nie oddalać, a wiatru jakby nieco więcej. Nie. Muszę płynąć dalej od  lądu, gdzie prąd będzie mniejszy. Dałem dzidę na północny wschód i zacząłem robić wysokość. Po jakiś siedmiu godzinach odłożyłem się znów na prawy hals z nadzieją, że prędkość i nieco większy wiatr pozwoli mi już przedostać się na drugą stronę wyspy. Ale jak to na morzu raz jest wiater, a raz go nie ma. Zdechło. Jestem już blisko dwóch wystających z morza skał, na tyle blisko, że w nocy mogłem dostrzec ich kształt. Wtem widzę flarę spadającą z nieba. Na AIS nic nie ma, a na pewno z kierunku flary (kierunek -północ). Coś jest nie tak, czerwone czy białe rakiety to ok, ale białozielona? I znowu widzę flarę spadająca pionowo w dół, przeleciała przez chmurę i na ułamek sekundy nie było jej widać. Przeleciała i zgasła. To mnie tknęło. Przecież to są meteoryty (potem w rozmowie z Asią wyjaśniła mi, że jest to najprawdopodobniej rój geminidów), ale tak nisko dolatują? I do tego nie są smugami gdzieś na niebie, tylko spadają pionowo, jak by ktoś z góry ciskał ziemniakami na wszystkie strony dookoła mojej łódki. Było tego tyle, że nie trzeba było się rozglądać ani patrzeć w górę. Jeden za drugim w niesamowity zielonobiały ogień. Naprawdę to nie był już tylko błysk czy smuga, ale ognisty pióropusz.
Tak w ogóle, to staję się coraz mniej wiarygodny w swoich opowieściach, po tych wszystkich rzeczach, które do tej pory widziałem. Najpierw gigantyczna fala niedaleko Przylądka Św. Wincentego, jaka wedle wiedzy Olka i Adama zdarzają się niezwykle rzadko, i tak jak rybakom, którzy o nich opowiadają, jakoś nikt nie chce wierzyć i mówią, że to ściemy. Potem rekin, bo o delfinach nie wspomnę. Fosforyzujący na zielono plankton w zawirowaniach steru, geminidy i odwiedziny jakiegoś parskającego dużego stwora w przelocie z Gran Canarii na Teneryfę. Bałem się im o tym mówić, bo myślałem, że to wieloryb. Gdy coś tam o tym zagaiłem Adamowi, to powiedział mi, że też to słyszał i widział. Mówi, że poświecił latarą i był to duży, samotnie płynący delfin. UFFF.
I tak dźgam, dźgam i dźgam. Myślę sobie: Kuczyński pewnie jeszcze nie śpi, siedzi w internecie, patrzy co ja tu wyczyniam i puka się w głowę. Patrzę na zegarek 05:30. Nie, na pewno śpi :D. Czasami pływanie bez silnika to jest jakaś masakra. Ten który mam, elektryczny, nie powinien się nazywać silnikiem, tylko urządzeniem do mieszania wody. Odpalił bym katarynę, sru sru i bym był po drugiej stronie, ustawiłbym samoster i w kimę, może nawet na godzinę. Gdy uzupełniałem dziennik pokładowy, stwierdziłem, że współrzędnie sprzed dwóch godzin są identyczne z obecnymi!! No nie!! Nic, tylko brona w prawo może mnie "uratować". Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Podziałało. O 10:30 byłem w końcu tam, gdzie chciałem. Tak więc reasumując: od wypłynięcia około 12.00 do przejścia koło północnego cypla wyspy upłynęły 22 godziny. Niezły wynik jak na 15 nm w prostej linii!!! Matkie z córkie!! Kilometr na godzinę.
Zrzuciłem foka, postawiłem genakera, 4 knt na budziku. Włączyłem sobie książkę i w takim przyjemnym półśnie popłynąłem dalej. Po przepłynięciu na drugą stronę wyspy siadło jeszcze na godzinę, ale nie ma o czym opowiadać.
Druga noc na morzu całkiem przyjemna, 4-5 knt średniej prędkości zawiodło mnie na La Palmę. A tu jak w Mikołajkach zimą. Oprócz mnie jest może z 5 jachtów, na których ktoś mieszka, no i jeden, a czasami dwa ogromne wycieczkowce. Swoją drogą uciekając z tej fatalnej, beznadziejnej mariny Santa Cruz de Tenerife i od tych wiecznie hałasujących swoimi silnikami (agregatami prądotwórczymi, jak sądzę) cruiserów, miałem nadzieję, że ich tu nie spotkam. No niestety. A o marinach, w których byłem, jeszcze napiszę.
Dzisiaj wstałem skoro świt o jedenastej i wybrałem się w głąb lądu, ale o tym w następnym odcinku.

Dodam jeszcze, bo zapomnę, jakie spostrzeżenie mi się dzisiaj nasunęło, co do samotnego pływania, jak to jest.
To jakbyście cały czas trzymali mleko na ogniu, a  mocy płomienia do końca nie kontrolowali. Co się dzieje, gdy mleko wykipi chyba, nie muszę opisywać. Smród na całą chałupę :)
Jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby nastawiony budzik mnie obudził. Nie ma szans, zawsze budzę się wcześniej, traktuję go raczej jak przypominacz o zaznaczeniu krzyżyka na mapie.


.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz